czwartek, 23 maja 2013

Raz, a dobrze - Temple Of The Dog

Czasami grupa ludzi postanawia zrobić coś razem. Raz, jeden jedyny, by stworzyć coś specjalnego. Wyjątkowego. Naprawdę dobrego. W takich projektach muzycznych jest jakaś magia. Z jednej strony taki album rozbudza nasze pragnienia, i chcielibyśmy usłyszeć ich więcej. O wiele więcej. Z drugiej - na tym właśnie polega ich czar. Ogromny nakład emocji, entuzjazmu, potencjału wpakowany w jedno dzieło. Słuchasz, chcesz więcej, nie możesz się nasycić, więc wyciskasz z niego wszystko co najlepsze.

Mieliście kiedyś z taką produkcją do czynienia? Jeśli nie, zapraszam do śledzenia nowego cyklu, poświęconego właśnie takim przedsięwzięciom. Dziś przybliżę wam projekt Temple Of The Dog.

Wszystko zaczęło się w Seattle, w 1990 roku. Najbardziej znana grunge'owa scena na świecie właśnie zaczęła w pełni rozkwitać. Kapele takie jak SoundgardenAlice in Chains czy Nirvana rozkręcały ostro swoje kariery. Co ciekawe - mimo teoretycznej konkurencji, muzyków z tych zespołów często łączyły bliższe znajomości, a nawet przyjaźnie. Tak właśnie było z Mother Love Bone i Soundgarden. Kiedy więc wokalista z Mother- Andrew Wood - zmarł po przedawkowaniu heroiny, odcisnęło to ogromne piętno na reszcie muzyków. Najbardziej na Chrisie Cornellu - wokaliście Soundgarden, który był jego najlepszym przyjacielem.

Po jego śmierci Chris napisał dwa kawałki - Reach Down, i Say Hello to Heaven. Postanowił nagrać je jako hołd dla zmarłego przyjaciela. Zwołał muzyków z obu zespołów, weszli do studia, i tak narodził się pomysł nagrania wspólnie całego albumu.
W międzyczasie, wśród lokalnych kapel zaczął kręcić się młody Eddie Vedder (później wokalista Pearl Jam). W łapy Cornella dostała się kaseta z jego nagraniem. Jak powiedział:

"Usłyszałem człowieka. Prawdziwego człowieka, nie starającego się brzmieć jak ktokolwiek inny. Jeszcze nigdy go nie spotkałem, ale on tam był."

Od razu został wciągnięty do projektu. 
Sesje nagraniowe trwały 15 (!!) dni. Powstał spójny album, łączący ówczesne wizje i inspiracje wszystkich członków projektu. Łącznie w nagrywaniu brało udział siedmiu muzyków. Wydany został w kwietniu 1991 roku. Na płycie słychać w nich wiele grunge'owych naleciałości. Są jednak bardziej klimatyczne niż to, co można było w tamtych czasach usłyszeć na scenach w Seattle. Nie ma żadnych zapychaczy, każdy utwór to misterna, przemyślana kompozycja. Słychać, że zwolnili tempo, jest refleksyjnie, ale nastrój nie jest smutny. Myślę, że uznali to za pewnego rodzaju terapię, mającą na celu uciszenie ich bólu i pogodzenie się ze stratą. No i jak to ktoś kiedyś powiedział - piękno natchodzi razem z ciemnymi myślami. Ten album jest tego potwierdzeniem.

Ciężko jest mi wybrać z tej płyty coś najlepszego. Pokażę więc utwór, który poznałam jako pierwszy.
Temple Of The Dog zagrało wspólnie tylko jeden oficjalny koncert. Podobno miały miejsce jeszcze dwa, były to jednak prawdopodobnie spontaniczne spotkania członków projektu.
Historia smutna, ale napewno jedna z ciekawszych jeśli chodzi o muzykę lat 90 i scenę grunge. Płyta nagrana pod wpływem impulsu - dzięki temu pewnie tak bardzo prawdziwa w swoim przekazie i brzmieniu - nie przestaje na mnie robić wrażenia od wielu miesięcy. Niewielu ludziom udałoby się stworzyć coś tak dobrego w zaledwie dwa tygodnie. Może na tym właśnie polega bycie artystą. :)

Dla zaintrygowanych tematem TotD, oraz w ogóle muzyki z Seattle - polecam film Pearl Jam Twenty, zrecenzowany przezemnie w tej notce, w ramach cyklu Music & Motion.

Miłego wieczoru,
Emilka.

3 komentarze:

  1. dobrze się czyta, czekam na następne!

    OdpowiedzUsuń
  2. pięknie powiedziane: "Raz, a dobrze" ..dla mnie cały album jest przemagiczny, a już Hunger Strike powoduje ciarki na całym ciele, jak zobaczyłem w filmie PJ20 wersję na żywo to aż mi łzy poleciały.. magia, magia, MAGIA!!! Reszta utworów też piękna, z niesamowitą gitarą McCreadyego w Reach Down.. miło się czytało, pozdrowienia!

    OdpowiedzUsuń