sobota, 6 lipca 2013

Iron Maiden - Maiden England European Tour - 03.07.2013 - Atlas Arena, Łódź

W końcu, po 3 dniach udało mi się dojść do siebie, poukładać wszystko w głowie i zasiąść spokojnie do napisania tej relacji. Brzmi może dramatycznie, ale ciężko opisać słowami to, jak człowiek czuje się po koncercie życia, który był spełnieniem jednego z jego marzeń. :)

To, że udało mi się w nim uczestniczyć, było niczym innym jak uśmiechem losu. Nie udało mi się zdobyć biletu w grudniu i w zasadzie już prawie pogodziłam się z tym, że na niego nie pojadę. Miesiąc przed koncertem bilet spadł mi jak z nieba, dzięki temu, że odezwała się do mnie koleżanka, której kuzynka zrezygnowała. Nie mogłam uwierzyć w swoje szczęście praktycznie do momentu, w którym wsiadłam do pociągu do Łodzi.

W końcu z przygodami udało nam się dotrzeć do Atlas Areny. Razem z nami nadciągały czarne fale wylewające się ze wszelkich środków komunikacji, lub po prostu maszerujące każdą ulicą w stronę hali. Taki widok ogromnie podnosi na duchu i daje nieprawdopodobne uczucie wspólnoty.
Nie pamiętam nawet, o której dokładnie udało nam się wbić do środka, ale na szczęście support zaczął grać punktualnie.

Gwiazdę wieczoru poprzedzał występ zespołu Voodoo Six. Nie słuchałam ich wcześniej, ale muszę przyznać, że ich brzmienie dość mnie zaskoczyło. Spodziewałam się czegoś z nowej generacji heavy - podobnego do Skull Fist etc.- a okazało się, że to świeżo-hard rockowe granie. Spisali się dobrze, gitary jak dzwony, proste i dobitne riffy, dobry wokal. Był jednak jeden szkopuł -niektóre utwory były do siebie bardzo podobne, co nie pomogło w przyciągnięciu uwagi widowni. Robotę do wykonania mieli ciężką, więc doceniam ich starania, bo momentami udawało im się sążnie rozruszać tłum.  Niestety taka już niewdzięczna rola supportów - wyciskać z siebie wszystko co najlepsze, mimo świadomości grania w cieniu.

Chwilę przed rozpoczęciem koncertu Ironów udało nam się dopchać pod samą scenę. Gdy wyszli na scenę przy dźwiękach Moonchild, rozpoczął się tam absolutny szał, który trwał prawie do samego końca. I zespół i widownia dali z siebie wszystko.
Setlista obejmowała 17 piosenek, z czego dla mnie 11 to absolutne miazgatory. Możecie obejrzeć ją ->tutaj<-. W zasadzie same starsze utwory, w końcu było to odtwarzanie starej trasy koncertowej. Dla mnie bardzo dobra opcja, bo ostatnimi czasy bardziej wjeżdżają u mnie ich starsze albumy niż nowsze. Jedyną piosenką, jaką bym dodała byłby Flight of Icarus, ale to z całkiem osobistych pobudek. :)

Nie dość, że sam widok i słuchanie zespółu było ogromnym przeżyciem, dodatkowo niesamowite wrażenie robiły towarzyszące dekoracje, efekty specjalne i rekwizyty. Ich zmiany następowały przy każdym utworze, raz w formie ekranów z ilustracjami przedstawiającymi Eddiego, a przy kilku utworach pojawiły się jego ogromne, ruchome rzeźby spoglądające na widownię z góry. Często obecne były efekty pirotechniczne - fajerwerki, słupy ognia, które Bruce "uruchamiał" swoimi gestami niczym jakiś zasrany mag, epickość over 9000. W czasie The Number of The Beast w obłokach dymu pojawił się również wielki, kilkumetrowy, ruchomy diabeł.
Co do zespołu chyba nikogo nie zaskoczę pisząc, że w kwestii muzycznej to absolutnie najwyższa półka. Fachowcy w pełnym tego słowa znaczeniu, co oczywiście nie oznacza mechanicznego odwalania roboty. Prawdziwi pasjonaci z uśmiechami na twarzach. Na scenie działo się tyle, że nie nadążałam z patrzeniem na każdego z nich (zwłaszcza na Bruce'a skaczącego dosłownie po CAŁEJ scenie - tyyyle energi!). Czasem zapominałam nawet o oddychaniu, a tlen był tam niezwykle cenny. To był w zasadzie jedyny minus koncertu - to był najciaśniejszy i najbardziej duszny gig mojego życia, i czasami zamiast skupić się na zespole musiałam jako hobbit walczyć pod sceną o przetrwanie.

Pomijając ten jeden minusik - jedno z najważniejszych wydarzeń muzycznych (mogłabym się w zasadzie pokusić o nazwanie go najważniejszym) w jakich brałam udział, zapamiętam je napewno do końca życia. :)
Jeśli kiedykolwiek będzie się zastanawiać, czy warto wydawać uciułane hajsy i  tarabanić się przez setki km by spełnić swoje - chociażby jedno - fanowskie marzenie, róbcie to bez wahania. Nikt wam tego już nigdy nie odbierze, zdecydowanie przywraca wiarę w ludzkość, daje gigantyczną satysfakcję


Trochę się rozpisałam, mam nadzieję, że nie too long didn't read. Tym, którzy dotarli do końca - gratuluję!

Miłego dnia,
Emilka.

6 komentarzy:

  1. świetny wpis, ja byłam w Gdańsku i uczucie było podobne, szczególnie z tym zjednoczeniem fanów, kiedy wszyscy SIEDZIELI w kolejce xD a ja dobiłam się dość blisko początku co nie było w sumie aż tak trudne(a wręcz podejrzanie proste!) a potem stałam tak blisko, że nie mogłam uwierzyć, że tam jestem! Co prawda nie w pierwszym ani drugim rzędzie, ale wystarczająco blisko, żeby wszystko widzieć ze sceny, a nie z telebimu. Spędziłam 15 godzin w pociagu, ale warto było!

    OdpowiedzUsuń
  2. dzięki wielkie :) 15 godzin do chyba w obie strony co nie? bo jeśli w jedną to makabra... na koncercie tam gdzie stałam przebijanie się nie było takie proste - a jak zwykle problemy robili Ci najwyżsi, którzy generalnie nie powinni mieć żadnych pretensji, bo widzieć mogli dosłownie wszystko bez względu na to w jakim miejscu stali. Ale jak w końcu dobiłam się do jakiegoś sensownego miejsca to też nie mogłam uwierzyć, ze widzę to wszystko na własne oczy :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. taaak w dwie strony, tyle, że czułam się tak źle, że wydawało się znacznie dłużej. Tak czy siak, nie jadłam i nie spałam przez 24 godziny, aż się dziwię że naprawdę nie zemdlałam, jak niektórzy, ale na Moonchild prawie oberwali mi ręce xD

      Usuń
    2. fani Ironów potrafią przeżyć wszystko! :D

      Usuń
  3. Szykuję się na podobną miazgę na Atlas Arenie na SOADzie już niedługo. ;) Zazdro z Iron Maiden!

    OdpowiedzUsuń