środa, 10 lipca 2013

Music & Motion - Almost Famous (2000)

"Jeszcze do niedawna gitarzysta rockowy zajmował na piedestale marzeń główne miejsce. W szeregu romantycznych postaci, po średniowiecznym błędnym rycerzu, swobodnym kowboju, czy żeglarzu-odkrywcy nowych lądów, pojawił się on: facet z gitarą, podświetlony reflektorami, panujący nad emocjami tłumów."

Po przeczytaniu takiego wstępu do recenzji autorstwa Adama Pawłowskiego po prostu nie mogłam nie sięgnąć po ten film. I przyznam, że było warto. Miało to miejsce dwa, może nawet trzy lata temu i jest niewątpliwie jednym z powodów, przez które włóczę się po najróżniejszych koncertach i wszystko co związane z tym co kocham spisuję tutaj.

Film Camerona Crowe to piękny pomnik dla lat 70, konktrkultury i muzyki rockowej. Fabuła składa się tak naprawdę z trzech części. Po pierwsze - historia zespołu wspinającego się po szczeblach kariery. Wzloty, upadki, chaos, konflikty, zacieranie granicy między światem realnym a wyimaginowanym. Po drugie - przekształcająca się ideologia, a w z zasadzie zanikanie ideologii w świecie muzyki. Przeistaczanie się kultury w przemysł i rządy piszących taśmowo krytyków. Po trzecie - i chyba dla mnie najważniejsze - jest to historia o fanach. O tym ile muzyka może znaczyć dla człowieka, co to w ogóle znaczy być fanem i jaki wpływ ma to na ludzkie życie. W końcu sama jestem jednym z nich.
Główny bohater - socially awkward William Miller- marzy o karierze dziennikarza muzycznego. Dzięki mieszance wytrwałości i przypadków udaje mu się przykleić do właśnie będącego w trasie zespołu Stillwater, ze zleceniem na artykuł dla magazynu Rolling Stone. Tak zaczyna się cała historia pełna magii, dźwięku gitar i niespodziewanych przeżyć. Dowiaduje się wielu pięknych, ale także odrażających prawd dotyczących życia w zespole, pisania o muzyce oraz ludzkich relacji. 

Niektórzy zarzucają temu obrazowi, że lata 70 nie są dobrze oddane, wali fałszerstwem etc. Szczerze? Nie rozumiem o co im chodzi. Zwłaszcza, że mędrcy zazwyczaj nie byli wtedy nawet bobasami. Według mnie oddany jest bardzo dobrze - kostiumy, klimat, mentalność bohaterów, no i ten soundtrack! Jest przemiły, składa się z dwóch części. Pierwsza to tzw. "Various artists" na którym możemy znaleźć m.in. The Who, Yes, The Allman Brothers Band, Simon & Garfunkel no i ZEPPELINÓW! (psychofan mode on).
Druga to stworzony specjalnie na rzecz filmu album fikcyjnego (niestety) zespołu Stillwater. Co prawda istniał kiedyś taki zespół, jego kariera była jednak krótka i ciężko dokopać się na ich temat czegoś więcej. Twórcy filmu zaczerpnęli od nich tylko nazwę. 
Piosenki do soundtracka zostały napisane przez Nancy Wilson z zespołu Heart, samego Camerona Crowe'a i Petera Framptona (współpracował między innymi z Humble Pie, Bowie'm, Bee Gees i The Herd). Naprawdę żałuję, że ta kapela nie istniała, bo płytka to kawał wspaniałej i soczystej muzy. Mój ulubiony kawałek to zdecydowanie Love Thing. Wersja 'koncertowa', ależ żałuję, że nigdy nie usłyszę tego na żywca!
Dlaczego ten film był jednym z czynników, który zaprowadził mnie tutaj? Przedewszystkim zmotywował mnie do pisania o muzyce. Uświadomił, że warto zrobić coś z tym co kotłuje się w mojej głowie, warto się tym dzielić z ludźmi. Upewnił mnie w tym, że muzyka istnieje nie tylko dzięki artystom, ale w przeważającej części dzięki odbiorcom. Zwłaszcza muzyka rockowa. Zformułowane zostało w nim co, co zawsze miałam w głowie, ale nie umiałam tego dokładnie opisać - definicja fana, nie jako dzieciaka jarającego się nieosiągalnymi bogami na scenie, albo platonicznie zakochanej nastolatki. Raczej jako człowieka, który żyje dla muzyki i jest jej niedołącznym elementem. Stoi równie wysoko jak artysta, który ją tworzy. Padł tam jeden doskonały w prostocie cytat jednej z band-aids. 

"Możesz uwierzyć w te nowe dziewczynki?(...) Mam na myśli, że nawet nie wiedzą co to znaczy być prawdziwą fanką. Wiesz, tak naprawdę kochać jakiś głupi kawałek piosenki jakiejś kapeli...tak mocno, że aż boli."
Jest to film, który oglądać można wiele razy. Nie jest rewolucyjny, nie jest znany, nie grają w nim same sławy. W zasadzie taką konkretną "sławą" jest tam chyba Kate Hudson. Do życia wielu osób najprawdopodobniej nie wniesie nic nowego, ale do mojego wniósł wiele. Wart jest obejrzenia, ponieważ można z niego czytać jak z otwartego leksykonu muzyki i kultury lat 70. Dziś w nocy oglądałam go po raz 3 i napewno nie ostatni. Dla fanów takich klimatów, ale i fascynatów muzyki w ogóle - pozycja nie do przeoczenia. Na koniec próbka z soundtrackowego albumu VA, piękna rzecz. :)
Miłego letniego dnia,
Emilka. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz