wtorek, 24 września 2013

Music & Motion - It Might Get Loud (2008)

Pojawienie się tego artykułu tutaj było kwestią czasu. Jest to jeden z moich ulubionych filmów. Trzech artystów, trzy różne osobowości, trzy różne style, trzy różne ideologie. To wszystko w jednym filmie... dokumentalnym? To chyba najbliższe tej produkcji gatunkowe określenie, chociaż można w niej znaleźć wiele więcej. Choć z założenia miał to być film po prostu o... gitarze.


Wczoraj obejrzałam go po raz trzeci w moim życiu. Dla osób, które znają mnie mniej, lub bardziej (lub po prostu czytają czasem moją pisaninę) zaskoczeniem nie będzie, że do pierwszego seansu niczym magnes przyciągnął mnie Jimmy Page. Było to tuż po premierze, były to też czasy gdy jeszcze grałam na gitarze, więc był to absolutny must-seen.

Już od pierwszej sceny wiedziałam, że było warto. Film ten to po pierwsze duża skarbnica wiedzy na temat muzyki, jej tworzenia i ideologii temu towarzyszących. Konkretnie zaprezentowane są trzy - prawdziwość i prostota Jacka White'a, efektowność i odkrywanie Edge'a oraz kunszt i magia Page'a. Składa się z mieszanki rozmów trzech wymienionych panów, materiałów archiwalnych, retrospekcji i anegdotek z ich życia. Pada wiele pięknych, ale też prawdziwych słów na temat roli jaką muzyka pełnić powinna w ludzkim życiu, sekretów jej tworzenia, oraz tego jak wiele zależy od samego instrumentu. Niektórzy mogą powiedzieć, że przecież to tylko przedmiot użytkowy, taki sam jak meble i inne sprzęty. Napewno jednak nie powie tak ktoś, kto kiedykolwiek z jakimkolwiek instrumentem miał większą styczność. W doskonały sposób ukazana została więź muzyka z jego instrumentem, oraz to jaki wpływ ma on na zdefiniowanie samego siebie, tego co chce się przekazać.
Wielu osobom nie pasuje tu obecność Edge'a. Przyznam, że ja sama również nie jestem wielką fanką jego podejścia do tworzenia muzyki, ale jest tutaj bardzo dobrym kontrastem. Zwłaszcza w stosunku do White'a, do którego jest mi o wiele, wiele bliżej, jeśli chodzi o poglądy. Sama hejtowałam ostro tuż po pierwszym obejrzeniu, ale na dzień dzisiejszy uważam, że jego rola jest uzasadniona. Muzyka rockowa ma niejedną twarz, gdyby ktoś wpakował do jednego pokoju zamiast nich Vaia, Satrianiego i Malmsteena pewnie każdy chrapałby po 5 minutach.

Po pięciu latach film nie zestarzał się ani trochę. I raczej nigdy się nie zestarzeje. Zawiera w sobie tyle wartościowej treści, że mogłabym tu przywalić z niego dziesiątki cytatów. Wypowiedzanych jest wiele słów, po których tuż po pierwszym obejrzeniu stwierdziłam, że przecież tak bardzo się z nimi zgadzam, tak bardzo mają rację, tylko sama nigdy nie potrafiłam tego zdefiniować. Spokojnie mogę polecić każdemu fanowi muzyki - nie tylko tej rockowej - ale po prostu szczerej, prawdziwej i nieoszukanej. A na koniec - jeden z moich ulubionych utworów użytych w filmie - nagranie z czasów, gdy młody Page pracował jako muzyk sesyjny.
Dobrej nocy,
Emilka.

2 komentarze:

  1. Smutne są filmy o powstawaniu muzyki (zazwyczaj tej "starej"), bo ukazują Artystów, którzy wkładają emocje i uczucia przy komponowaniu i pisaniu piosenek, a dziś pozostają tabelki i algorytmy jak zrobić hita :<

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Smutne, ale dobrze, że powstają. Przynajmniej będzie co kiedyś pokazać wnukom :D

      Usuń