niedziela, 6 lipca 2014

Jack White - Lazaretto (2014)


BARDZO czekałam na ten album. Zwłaszcza, że pierwsza solowa płyta "rock n' rollowego Williego Wonki" trochę mnie rozczarowała. Chcąc nie chcąc wiązałam z nim duże nadzieje, słuchając sobie w międzyczasie dokonań w Raconteursach, Dead Weather itd, zaprzyjaźniając się z nim coraz bardziej. Jest to bardzo nieoczywista płyta - ale myślę, że nadszedł już czas kiedy mogę to i owo o niej napisać.



Słychać, że White potraktował sprawę od samego początku poważnie. Przy pierwszej solowej płycie miałam wrażenie, że to taki tam LP, wypchnięty w świat byleby coś solowego podpisanego jego nazwiskiem sobie po tym świecie dryfowało. W zestawieniu ze znaną chociażby z The White Stripes surową kreatywnością Jacka, Blunderbuss wypadł jak dla mnie po prostu przeciętnie. 

Lazaretto przeciętne dla moich uszu nie jest i co zaskakujące - mimo, że jest naładowane po brzegi różnymi klimatami, instrumentami, bajerkami to forma nie wypływa bokami poza treść. Jest całkiem niezłym podsumowaniem dotychczasowej działalności artystycznej White'a. Usłyszeć można stripesowo-dead weatherową szorstkość i surowość, ale przede wszystkim całkiem dużo saloonowych klimatów akustycznych, do których słabość Jack nie raz już zdążył ujawić. Pod tym względem całkiem przypomina mi to ostatni krążek The White Stripes - Icky Thump z 2007, którym bardzo długo się jarałam. Bardzo lubię to specyficzne, wiejące dzikim zachodem i amerykańskim folkiem brzmienie skrzypiec i pianina, więc ta muzyczna retrospekcja, zaplanowana, czy też podświadoma - jest dla mnie na plus. 


Są też momenty mniej spektakularne i kawałki mniej wyraziste.Nie jest jednak na tyle źle, by powodowały moją irytację. Zaznaczam jednak, że przy pierwszym odsłuchaniu odbiera się tę płytę zupełnie inaczej, niż gdy zna się ją lepiej. Jest to jeden z tych albumów, w które wsłuchać się powinno na spokojnie, które "rosną w uszach" z każdym odtworzeniem. Jeśli ktoś oczekiwał samych trocin, tytoniu i surowego mięsa może być trochę zawiedzony. Ja czekałam po prostu na coś nowego od Jacka. Miałam nadzieje, że będzie przechrzczone jego wcześniejszymi dokonaniami (nie będąc przy tym totalnym odgrzaniem kotletów), ale równocześnie pokaże coś nowego. I w sumie nie mam aż tak bardzo na co narzekać.

Najsłabszym punktem jest, niestety, finałowe Want and Able, któremu brakuje trochę polotu i wieje mikrofalą. Najmocniejsze światełka trudno mi wytypować, reszta kawałków trzyma według mnie dobry poziom. To w dużej mierze folkowe, melodyjne, a momentami klimatyczne oblicze Jacka całkiem mi odpowiada. Mam jednak nadzieję, że tendencję dalej zachowa wzrostową, bez cofania się do niewyraźności z Blunderbussa.

Na koniec zaserwuję kawałek, który napewno przykuwa uwagę jako pierwszy, a moją ciekawość nakręcił z automatu. Ci, którzy mnie znają wiedzą, że proste to to nie jest. ;) No i to wideo!


Miłego popołudnia,
Emilka.

2 komentarze:

  1. Według mnie to genialny album, wciąż nie mogę się zgodzić ze sobą czy bardziej lubię Jego pierwszy solowy czy ten. Słuszna uwaga- że kawałki z każdym odsłuchaniem"rosną w uszach"- bardzo mi się spodobało to stwiedzenie :) Na last fm też świetne porównanie. Dodaję bloga do obserwacji i pozdrawiam! Aga :]

    OdpowiedzUsuń
  2. Słucha się tego naprawdę dobrze, doskonałe kompozycje, oryginalne dźwięki, budowanie emocji, to napięcie, jest ekstra!

    OdpowiedzUsuń