Taki cykl planowałam od jakiegoś czasu, bo w sumie coraz cześciej robię sobie odchodne od okołorockowych klimatów. Nowa płyta Lykke to dobra okazja by zacząć, zwłaszcza, że od jakiegoś czasu już sobie słucham i zapałałam, po raz kolejny zresztą, dużą sympatią do jej wydawnictwa.
Mimo, że często sprawdza sie stwierdzenie, że określeniem indie można aktualnie określić wszystko co się tylko zapragnie, Lykke zawsze była i będzie dla mnie ciekawym przypadkiem. Jej muzyka kojarzy mi się z jakąś urzekającą przestrzennością, pewnego rodzaju dzikością i autentycznością. Bardzo lubię artystów, którzy łaczą wiele inspiracji w całość, która w teorii w ogóle nie powinna trzymać się kupy, a mimo to wychodzi im to doskonale. Na pierwszym albumie nie było to aż tak słyszalne, drugi urzekł mnie o wiele bardziej, za to I never learn, to dzieło całkowicie spójne. A to jest to co lubię najbardziej.
Płyta jest króciutka - 32 minuty i 9 utworów. Przy pierwszym odsłuchaniu zareagowałam smutnym "To już?", potem jednak zrozumiałam, że inaczej być nie mogło i to był bardzo dobry wybór z jej strony. Wszystkie utwory tworzą malowniczą układankę, nie tylko w warstwie muzycznej, ale i tekstowej. Album jest bardziej melancholijny niż jego dwaj poprzednicy, ale jej twórczość zawsze oscylowała w bardziej refleksyjnych klimatach, więc nie jest to jakimś specjalnym zaskoczeniem.
Ma on też pewną właściwość - dzięki temu, że jest tak krótki, spójny, a brzmienie jest mimo obecnej melancholii rześkie i lekkie, mogę go zapętlać godzinami i się nie znudzić. Rzadko kiedy trafia się, bym słuchała konkretnego albumu więcej niż 2 razy z rzędu - ten jest jakby do tego stworzony.
Wielu osobom nie pasuje, że wokal Lykke się zmienił - okej, różnica w porównaniu z pierwszym albumem istnieje, ale jest to zmiana według mnie na lepsze. Pozbyła się ciut infantylnej maniery, bądź co bądź jest coraz starsza i pokazuje to tylko, że ewoluuje jako artystka. I idzie w bardzo dobrą stroną - swoją twórczością zawsze definiowała siebie, ale teraz ta definicja robi się coraz bardziej przejrzysta.
Jak już pisałam - album odbieram jako całość, wiadomo jednak że są na nim mocniej świecące punkty. Do nich zaliczam singlowy No Rest For The Wicked, cudnie rytmiczny Gunshot, oraz magiczne Never Gonna Love Again.
Jedno wiem napewno - do I never learn będę wracać często. W zasadzie patrząc na niego jako na całość nie umiem się dopatrzeć minusów. Brzmienie i forma które zostały na nim wypracowane są, mimo oczywistej przynależności do trudnego do jednoznacznego określenia "indie", na tyle klasyczne, że nie mają jak mnie rozdrażnić, znudzić lub zmęczyć. Po prostu stabilny, dobry album ciekawej artystki.
Na koniec - singlowa próbka
Znowu skończyłam za późnooo!
Ale życzę dobrej nocy,
Emilka.
Hej, zapraszam Cię do skorzystania z nowego serwisu blogowego http://zblogowani.pl
OdpowiedzUsuńPozdrawiam,
Martyna.
Przesłuchałem i zgadzam się, że to faktycznie bardzo ładna płytka. Z tą panią jeszcze nie miałem do czynienia, ale na pewno do niej wrócę, bo lubię czasem posłuchać czegoś lżejszego z pogranicza popu, jak Skye czy Agnes Obel.
OdpowiedzUsuńbtw, pisz o wszystkim co Ci odpowiada, nie ma co się ograniczać, jeśli chodzi o muzykę :)
Przy następnym podejściu polecam drugą płytę, jest super bębniąco-indiańska! :)
UsuńZ takiej rekomendacji nie mogłem nie skorzystać i znowu się nie zawiodłem - ten album jest genialny :D Nie spodziewałem się, że jest taki dynamiczny, ale to nawet bardziej mi odpowiada. A jeśli lubisz melancholijne klimaty, to sprawdź koniecznie wspomnianą wcześniej Agnes Obel, zwłaszcza nową płytę.
UsuńWow that was odd. I just wrote an extremely long comment but after I clicked submit my comment didn't show
OdpowiedzUsuńup. Grrrr... well I'm not writing all that over again. Anyways, just wanted to say great blog!
my web blog; fuckbuddies ()