czwartek, 20 lutego 2014

Fleetwood Mac - Rumours (1977)

Niezbyt często skłaniam się ku pisaniu tekstów na temat jednej płyty. Tym razem postanowiłam zrobić wyjątek. Dlaczego? Po pierwsze - jest to jeden z niewielu albumów, który pasuje mi jako całość. Po drugie - słucham go od kilku miesięcy i raczej nie szybko mi się znudzi. No i po trzecie - niedawno stałam się posiadaczką. A to już napewno świadczy o tym jak bliski jest memu serduszku.

Wszystko zaczęło się od odcinka "Classic Albums". Wcześniej Fleetwood Mac był mi znany, ale generalnie z jakichś składanek i radiowych hitów. A jak to z radiowymi hitami bywa - głównie kojarzył mi się z cheesy numerami z lat 80 (nie żebym nie miała odchyłów w tej kwestii). Albumu nie znałam, więc poszło to na opak niż z całą resztą płyt zaprezentowanych w tym dokumentalnym cyklu. Niesamowita historia, no i oczywiście próbki zaprezentowane w filmie spowodowały falę miłości która trwa do dziś. Bo jak wiadomo...
'Rumours' klasyfikowany jest jako soft rock z mocnymi wpływami folkowymi, co jak dla mnie jest określeniem dość trafnym... Chociaż na dzień dzisiejszy soft rock kojarzy się raczej z muzycznym odpowiednikiem pizzy bez sera (albo po prostu Nicklebackiem) wtedy raczej obelgą chyba nie był. Moim zdaniem główne aspekty, które wpłynęły na niepowtarzalność i przede wszystkim ogromny sukces tego albumu to skład zespołu oraz cała masakra, która w czasie nagrywania ze składem się działa. 

Fleetwood Mac to jak dla mnie jeden z najciekawszych składów w muzyce popularnej w ogóle. 5 osób - Stevie jako wokalistka, Lindsey - gitarzysta i wokalista, Christine - wokalistka na klawiszach, John na znakomitym basie, no i Mick - spoiwo kapeli na perkusji. W tym wszystkim aż 3 wiodących kompozytorów - dziewczyny i Lindsey. Każdy z nich piszący na swój sposób, ale wszystko na albumie w magiczny sposób łączy się w jedną całość. W zasadzie nie wiem jakim cudem im się to udało patrząc na syf, który się między nimi dział. A sytuacja w skrócie była taka...

W zespole funkcjonowały dwie pary - Lindsey + Stevie oraz Christine + John. Wszystko przez pewien czas układało się pięknie, ale podczas nagrywek do Rumours wszystko zaczęło się sypać. Większość zespołów pieprznęło by wszystkim, każdy po kolei opuściłby kapelę, end of the story. Oni jednak uznali muzykę za swój priorytet używając zapierdzielu nad albumem jako sposobu na przetrwanie tego syfu. W ten sposób dwie stopniowo coraz bardziej nie trawiące się pary nagrywały album przez kilka miesięcy całymi dniami, wszyscy śpiewając o sobie nawzajem. Dodać do tego wszystkiego so much cocaine... "The truth about Rumours is that Rumours was the truth".


11 piosenek na albumie to mieszanka energicznych numerów Buckinghama, folkowo-magicznych utworów Nicks oraz klasycznie klawiszowych kompozycji McVie. Jedynie The Chain, który jako pierwszy wywołał u mnie efekt wow to kompozycja pod którą podpisali się wszyscy członkowie. Bardzo dobrze wyważona mieszanka klimatów sprawia, że płyta szybko sie nie nudzi, a przy kolejnych odsłuchaniach co rusz wpada się na kolejne smaczki. Mimo, ze lata 70 leją się strumieniami, jest to jak dla mnie brzmienie ponadczasowe i mimo, że płyta ma już 37 lat - wciąż świeże. Teksty jak można się domyślić po tym, co napisałam powyżej - prawdziwe i życiowe do bólu. I to właśnie ta wręcz namacalna prawda - i w kwestii muzycznej i lirycznej - tak bardzo do mnie przemawia. 

Każdy z muzyków odbił tu piętno swojej osobowości. Wokale Chris i Stevie - tak różne, a współgrają super, również z głosem Buckinghama. Smutnym dla mnie jest, że panowie - tak Buckingham jako gitarzysta, jak John na basie i Mick na perce są tak zbrodniczo niedoceniani i zapomniani. Oczywiście nie stworzyli oni historii rocka, ale tym co jak dla mnie się u nich wyróżnia jest kreatywność, feeling no i wyczuwalna dla słuchacza mocna nić porozumienia.

Na koniec - próbka z albumu. Aby ukazać moc i klimat - wybrałam wcześniej wspomniane The Chain.
Miłego wieczoru,
Emilka. :)

1 komentarz:

  1. Dobrze napisana recenzja rewelacyjnej płyty. W moim domu Rumours stoi na półce odkąd pamiętam. A Chain to już w ogóle totalne mistrzostwo świata. Cieszę się, że zwróciłaś uwagę akurat na ten kawałek! ;-)

    OdpowiedzUsuń