środa, 30 października 2013

Music & Motion - Foo Fighters - Back and Forth (2011)

Ostatnio naszło mnie na rozmyślania na temat Dave'a Grohla i jego twórczości w zespole Foo Fighters. Nie będę owijać w bawełnę - Dave Grohl jest dla mnie jedną z najbardziej charakterystycznych i zasłużonych ikon współczesnej muzyki rockowej.  Kompletnie walniętym perkusistą,  wokalistą, bardzo dobrym kompozytorem i producentem. Na Foo Fighters natknęłam się parę lat temu, z tego co pamiętam słuchałam ich nawet przez całkiem długi okres czasu. W trakcie tych rozmyślań postanowiłam odświeżyć ich sobie i po odpaleniu pomyślałam ... co to właściwie jest? W mojej głowie pojawiło się parę pytań do Grohla, odpowiedzi postanowiłam poszukać u źródła, i tak... w tym filmie dał mi prawie wszystkie. 



Cały ten film to w zasadzie zbiór odpowiedzi na różne pytania. Począwszy od swoich muzycznych początków w Nirvanie, potem tragiczną śmierć Kurta, a następnie przełom, który popchnął go ku kontynuowaniu działalności muzycznej. Wyjaśnia wszystko, mam wrażenie, nie tylko widzom, ale także samemu sobie. Swoim przyjaciołom, innym muzykom. A przy okazji pokazuje wielkiego fucka krytykom.

Przyznam, że nawet jako osoba zainteresowana jego działalnością od dłuższego czasu dowiedziałam się z tego dokumentu całkiem dużo nowych rzeczy. Chociażby o tym jak Foo Fighters kreowało się na przestrzeni czasu - a był to proces jak się okazało niełatwy,. pełen zgrzytania zębów, powitań, rozstań, złych decyzji i niedomówień. Członkowie, tak byli jak i obecni, przedstawiają swoje historie w bardzo osobisty sposób - w pewnych momentach byłam pod wrażeniem ich szczerości. Wygląda może trochę na to, że  potraktowali ten film jako okazję to ostatecznego wyprania brudów. Mi wydaje się, że zastosowali to jako formę grupowej terapii.

Moją główną motywację do obejrzenia tego filmu stanowiła jednak inna kwestia. Foo Fighters i ich muzyka. Jak to się dzieje, że zespół, który potrafił stworzyć takie emocjonalne ładunki jak "Best of You" (które jak dla mnie jest jednym z najlepszych utworów stworzonych po roku 2000 jeśli chodzi o muzykę amerykańską) czy powodujące ciary "February Stars", gdy oceniany jest przezemnie całościowo wyglądał momentami dość... blado?

Prawda jest taka, że kiedy poznaję historię jakiegoś zespołu z krwi i kości, ich twórczość nawet jeśli wcześniej wyglądała, a raczej brzmiała dla mnie cienko, to zazwyczaj zmieniam zdanie. Często działa to po prostu jak klucz do interpretacji. Nie oznacza to oczywiście, że teraz FF stało się moim ulubionym zespołem i ma wszystko na picuś glancuś, ale... Człowiek od razu staje się mniej surowy, kiedy dowiaduje się o tym co kierowało artystami, co było wynikiem której decyzji, dlaczego ten album ssie, a inny wyszedł prosto z serc muzyków.

I tym sposobem, gdy dowiedziałam się, że:
-pierwszy album to właściwie wyjście Grohla do ludzi po śmierci Kurta, jego własne piosenki zbierane przez 4-5 lat, które nagrał sam.
-drugi album nagrywany był w sumie 2 razy, a przy okazji Grohl pokazał bardzo brzydką część ludzkiej natury.
-trzeci album, za który dostali 3 nagrody Grammy został nagrany przez nich w piwnicy. Żodyn o tym nie wiedział. ŻODYN.
-po trasie promującej 3 album zespół prawie się rozpadł. Parę dni później nagrali  4 album w tydzień.
-Dave Grohl panicznie bał się koncertu na Wembley. Dave Grohl.
-najnowszy album nagrali u Grohla w domu, mieszkając tam wszyscy razem wraz ze swoimi rodzinami i łażąc w kapciuchach.

chyba nie ma nic dziwnego w tym, że zaczęłam patrzeć na ich twórczość zupełnie inaczej.

Teraz postrzegam ich po prostu jako dziecko Grohla, które powstało, by każdy z muzyków mógł tam być naprawdę sobą. Tworzą tam co im się podoba, prostą, przyjemną i naładowaną emocjami muzykę, przy której graniu cieszą się jak dzieci. Nie skupiają się na kreowaniu czegoś nowego, co na przeżywaniu, wyrażaniu swoich myśli i emocji w tym co tworzą. Spowiadając się ze swojej historii pokazali, że są ludźmi. Z krwi i kości, nie stawiają pomnika, a grają dla ludzi. I chociaż o wiele bardziej na dzień dzisiejszy leży mi twórczość chociażby opisanego w ostatniej notce Them Crooked Vultures, jest parę wartości, których Foosom nie mogę odmówić. Autentyczność, skromność i miłość do fanów. I dużo pokory. Za to z mojej strony ukłon w ich stronę.

Na koniec - najlepsza moim zdaniem piosenka z ostatniego, "home-made" albumu, bardzo życiowe tekstowo Walk.
A już niedługo nadrabiam zaległości z relacji koncertowych, więc brace yourself!
Miłej resztki popołudnia,
Emilka.

2 komentarze:

  1. Cieszę się, że wreszcie jest notka :) Co prawda nie słucham tych zespołów co Ty, ale miło się czyta Twojego bloga.
    Coolturalny-tygodnik.blogspot.com Zapraszam!

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo ciekawy blog zapraszam do mnie na blog dla zatwardziałych świrów gitarowych!!!
    Pozdrawiam,
    Piotr

    OdpowiedzUsuń