niedziela, 3 marca 2013

Dominus Svantevitus Tour 2013 - 22.02.2013 - Klub Muzyczny Madness, Wrocław

Hey people! Ostatnio w moim życiu wydarzenia muzyczne rozmnożyły się jak grzyby po deszczu. Zwyczajnie nie nadążam z ich przetrawianiem i opisywaniem! Pierwszym, o którym wam tu co nieco od siebie dziś wspomnę jest Dominus Svantevitus Tour 2013, które miało miejsce we wrocławskim Madnessie. Niestety, będzie to notka pełna niesmaku i goryczy.



Czekałam z napisaniem tej notki tyle czasu, bo zwyczajnie nie wiedziałam jak się do tego zabrać. O Klubie Muzycznym Madness chodziły różne tajemnicze słuchy. Ja sama uznawałam je za dość zabawne, wiedząc, że nie powinnam się nastawiać na cuda nie widy, szłam tam z nadzieją na sążną porcję pogańskich hulanek i swawoli. Niestety, ten koncert był przykładem idealnego... zmarnowania potencjału zespołów na nim grających.

W mroźną zimową noc, w otoczonej przez śnieżycę metalowej spelunie zagrały trzy zespoły. Support - Mortis Dei, oraz dwa główne zespoły - Quo Vadis oraz Percival Schuttenbach. Ja sama wybrałam się na ten koncert głównie z powodu najbardziej znanego z tej trójki Persivala. Przez problemy z dotarciem, spowodowane przedzieraniem się przez wirujące śniegi, dotarłyśmy z przyjaciółką spóźnione, na końcówkę Mortis Deia. Moja pierwsza myśl - CO TO DO CHOLERY ZA CHAOS! Zespół wiał z daleka jakimś wyjątkowo brutalnym black metalem, albo wuj wie czym innym, zwyczajnie nie dało się ogarnąć tego co grali. Wszystko było po prostu ZBYT. Myślałam, że to po prostu wina małego profesjonalizmu zespołu (jak to często bywa z supportami), ale niestety się myliłam.

Następny grał zespół Quo Vadis. Już przy nich robota technicznych nieprzyjemnie się dłużyła. Jako, że tuż przed koncertem przyjaciółka powiedziała mi, że jest to zespół z dość dużym stażem, miałam nadzieję, że będzie to coś interesującego. I w pewnym sensie było. Widać, że panowie na scenie już swoje odegrali. Widać. Bo z usłyszeniem tego, co mieli widowni do zaprezentowania, były nie lada problemy. Wokal był praktycznie niesłyszalny. Gitar przez większość koncertu nie dało się od siebie odróżnić. Panowie niewątpliwie bardzo się starali... Ale co z tego. Co z tego, skoro - takie było moje wrażenie - wszystko z wyjątkiem wokalu zostało nastawione na absolutnego fulla, słychać było ( nie licząc akustycznie zagranego utworu Feniks - tutaj słychać było, że członkowie mogą pochwalić się kunsztem muzycznym... szkoda że trwał tak krótko) JEDEN. WIELKI. RYK. Kiedy schodzili ze sceny, było mi dość smutno, że wypadło to tak, a nie inaczej. Myślę, że to, czego świadkiem była widownia w Madnessie, było marną próbką tego, co naprawdę potrafią.

Potem nastąpiło coś, co pozostawi po sobie niesmak na długi czas. Na Percival było nam dane czekać prawie godzinę. Może nawet i godzinę. Nie wiem ile, wiem, że o wiele za długo. Technika odwalała na scenie jakąś absolutną fuszerę, plątając się w kablach, następnie biegając z jednego końca klubu na drugi. Doprowadzili nawet do tego, że zespół spędził na scenie, gotowy do grania i zirytowany, ok. 20-30 min na oczekiwaniu na zakończenie ich - jak się zresztą później okazało, marnej - roboty.

Po takich przygotowaniach spodziewałam się, że chociaż teraz uda się normalnie posłuchać dobrej muzyki. Na co ja liczyłam. Biedny Percival również oberwał. Zespół folkowo-metalowy stał się zespołem rycząco-trzeszczącym. Ich znakiem rozpoznawczym są trzy wokalistki. Na tym koncercie ledwo, ledwo co przebijały się czasem zza ryku gitary i rąbania perkusji. Kontrabas jednej z nich był prawie niesłyszalny. Wokal jednej z nich dał się usłyszeć w pełnej krasie tylko w jednym - podobnie, jak w przypadku "Feniksa"- akustycznym otworze. Przez większość koncertu zmieniał się po prostu w niezrozumiały bełkot.

Może to wszystko wydawać się ostre w osądach, ale niestety - tak to wyglądało w rzeczywistości. Nie żałuję, że się tam wybrałam, ale myślę, że gdyby koncert odbył się w innych warunkach, byłabym pod ogromnym wrażeniem, zwłaszcza zespołu Percival Schuttenbach. Jego potencjał został kompletnie utopiony.

Szczerze - jestem załamana poziomem, jaki prezentuje pod względem organizacji koncertów większość wrocławskich klubów. Większość z nich po prostu kompletnie nie jest do tego przygotowana. Porywają się z motyką na słońce, samemu trzepiąc hajs, a robiąc krzywdę i zespołom, i widowni. Umówmy się - ceny nie zawsze są niskie. Dominus Svantevitus kosztował nas po 35 zł. Nie uważam, że te zespoły nie były tego warte. Uważam, że część zarobku z koncertu, która należała się technice i organizatorom, zwyczajnie nie powinna zostać im wypłacona.

Najgorsze, że ten przypadek nie jest odosobniony. Lękiem napawa mnie już teraz koncert Korpiklaani mający odbyć się we wrocławskim klubie Alibi. Jeśli sytuacja nie poprawi się, to chyba po prostu kosztem własnych przeżyć muzycznych zacznę rezygnować z koncertów klubowych, a wybierać tylko te halowe, lub plenerowe. Bo po co człowiek ma się sam, z własnej woli i za własne pieniądze narażać na rozczarowania?

Na koniec mała próbka zacnego Percivala. Mam nadzieję, że uda mi się ich jeszcze kiedyś posłuchać w pełnym tego słowa znaczeniu.

Dobrej nocy.
Emilka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz