UWAGA UWAGA! Można już komentować będąc niezarejestrowanym. Przepraszam wszystkich, którzy wcześniej chcieli to zrobić, a było im to uniemożliwione. :)
Czy jest piękniejszy sposób wykorzystania okienka, niż napisanie na blogu relacji z koncertu wrocławskiego Sixpoundera?
Pewnie, że jest. Jest nawet kilka, ale że we Wro śniegu po paszki, temperatura spacerkom nie służy, ta opcja dziś wydaje się najbardziej atrakcyjna. Zwłaszcza, że generalnie czasu na prowadzenie tego bloga ostatnio mam niewiele. Oto więc wspomnień moich z Livca czar.
Na początku miałam poważne wątpliwości, co do tego, czy ów koncert w ogóle się wybrać. Moja opinia o klubie Liverpool została rok temu poważnie nadszarpnięta, powiedziałam sobie, że moja stopa już nigdy tam nie postanie... Jednak przyczyny ciekawsko-kulturowo-społeczne zwyciężyły, i w pogardzie mając tnące szpony mrozu zdecydowałam się w Livcu stawić.
(zdjęcie z facebookowego fanpage'a Oficjalnego Fan Clubu zespołu - >>KLIK<<)
Dla tych, którzy nie wiedzą - The Sixpounder to wrocławski zespół grający (mniej więcej - bo w sumie trudno to określić precyzyjnie) - mieszankę melo-deathu, metalcore'u. Kapela cieszy się niesłabnącą gorącą, szaloną miłością ze strony wrocławian, jest już też dość znana w kraju, częściowo dzięki występowi wokalisty, Filipa Sałapy w programie The Voice of Poland. Powiedzmy, że wrocławska wyższa półka. Na koncie mają jak narazie jedną płytkę - "Going To Hell? Permission Granted!", a szykują się do wydania następnej.
Jako, że wcześniej nigdy na ich koncercie nie byłam, ciekawa byłam co pokażą. Na wejściu pokazali niekoniecznie ogromny szacunek do oczekujących na nich fanów - spóźnili się, już nawet nie pamiętam dokładnie ile, z 40 minut? Napewno za dużo jak na to, że siedzieli sobie od dawna w klubie. Zaśmierdziało gwiazdorzeniem, przez co potem moje nastawienie już nie było takie miłe i przyjazne. Troszkę później nadrobili, ponieważ nawet sympatyczne z nich chłopaki, ale niesmak jednak pozostał.
Co do muzyki - stare, znane mi kawałki, naprawdę całkiem fajnie. Szkoda, że jak to zwykle bywa na tych ostrzejszych koncertach w małych klubach, człowiek nie do końca może wsłuchać się na tyle na ile by chciał, bo w pewnych "nawalankowych" momentach, z piosenek robi się po prostu nierozróżnialna muzyczna miazga. Podobnie było i tutaj, ale nie było aż tak źle, jak na Anti Tank Nun, więc w miarę udało się to przegryźć.
Jako że. jak wcześniej wspomniałam, kapela szykuje się do wydania nowej płyty, było też trochę nowych kawałków. Te jak dla mnie wypadły ciut gorzej niż utwory z pierwszego albumu. Może po prostu nie są jeszcze dość koncertowo wytrenowane, może odebrałam je tak, ponieważ nie są mi dobrze znane. Żaden z nowych utworów nie zapadł mi jednak w pamięć. Zobaczymy jak wypadną na płytce ;)
Na plus oprócz utworów z "Going To Hell?...", oceniam wykonane przez chłopaków covery. Mogliśmy usłyszeć, o ile dobrze pamiętam, trzy - "Fuel" Metalliki, "Are You Gonna Go My Way" Kravitza zmiksowane z piosenką z "Ghost Busters" oraz "Ace Of Spades" zespołu Motorhead. Jak dla mnie najmocniejszy z tego wszystkiego był "Fuel", baardzo dobrze wykonany, zaaranżowany na ich własną modłę, no i bardzo dobrze zaśpiewany. Oczywiście dwa pozostałe jakością daleko nie odbiegały. :)
Koniec końców - koncercik był w porządku, obecności swojej nie żałuję... Jednak nie było na tyle super-ekstra-turbo-genialnie, abym stawiała Sixpoundera w swoich koncertowych priorytetach. Jeśli ktoś nie był, a lubi podobne klimaty - z czystym sumieniem może się wybrać, bo zawieźć się napewno nie zawiedzie. Zespół jest ciekawy ale niekoniecznie wszystkim może odpowiadać mocno zachodni styl grania, mający raczej niewiele wspólnego z tym co się w polsko-tradycyjnym metalu dzieje.
Na koniec, jak zwykle - mała próbeczka, co prawda nie live, ale za to z live video.
Miłego, Emilka. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz